Stara
latarnia oświetlała opustoszałą ulicę. Chłopak był sam. Objął się, energicznie rozmasowując
zziębnięte ramiona. Mokra bluza przykleiła się do jego ciała, niczym druga
skóra. Schował dłonie w kieszeniach, lecz był to raczej odruch, niż chęć
ogrzania się. Ruszył przed siebie szybkim krokiem, jednak po chwili zwolnił.
Nigdzie mu się nie spieszyło. Nie wiedział gdzie iść.
Pojedyncze
krople wody zwiastowały nadejście kolejnej ulewy. Naciągnął głębiej kaptur na
głowę, szykując się na deszcz. Bał się. Miał dziwne przeczucie, że zaraz zdarzy
się coś okropnego, ale w żaden sposób nie potrafił tego logicznie wyjaśnić. Chciał
uciec, schować się, ale coś mu nie pozwalało. Poczuł na sobie spojrzenie.
Rozejrzał się dookoła, lecz nie dostrzegł niczego podejrzanego: po obu stronach
uliczki stały liczne sklepy, zamknięte już o tak późnej porze.
Latarnia zamigotała i zgasła z cichym sykiem. Już jedynie księżyc oświetlał mu drogę,
swoją bladą poświatą. Uderzył go słodkawy zapach, którego nie potrafił
zidentyfikować. Przyjrzał się jednej witrynie sklepowej i mógł przysiąc, że coś
się tam poruszyło. Kierowany odruchem, podszedł bliżej i przykucnął przed samą
szybą. Jego palce natrafiły tylko na kamienie śliskie od mchu. Pokręcił głową,
jakby nie wierząc w to, co robi, i wstał. Najprawdopodobniej miał pierwsze
objawy hipotermii, więc wzrok mógł płatać mu figle. Przetarł oczy dłońmi
zaciśniętymi w pięści, zostawiając na twarzy błotniste ślady. Uśmiechnął się
jak szaleniec, zwrócił głowę ku górze i wpatrywał się w niebo. Nie miał pojęcia
co tam robił, ani dlaczego nie leży w ciepłym łóżku. W tamtym momencie to nie
było istotne. Czuł, że musi odegrać fragment scenariusza swojego życia i
odejść. Nie chciał tego. Miał wrażenie, że to nie skończy się niczym dobrym,
ale postanowił to zignorować. Uszczypnął zdrętwiałą od zimna dłoń i nic nie
poczuł. Więc musiał to być sen. Okropny, parszywy koszmar. Jeden z tych, po
których budził się zalany zimnym potem, z przyspieszonym oddechem. Rozluźnił
każdy mięsień swojego ciała, szykując się na najgorsze.
Kątem
oka dostrzegł sylwetkę, przemykającą wzdłuż rynsztoku. Odskoczył jak oparzony i
znów dał się nabrać swojej chorej wyobraźni, bo jak inaczej to wytłumaczyć?
Zmarszczył brwi i z impetem wpadł na postać, zagradzającą mu drogę. Spojrzał
szeroko otwartymi oczami, nie dowierzając. W tamtym momencie strach w pełni
zawładnął jego ciałem. Chciał krzyczeć, ale miał ściśnięte gardło. Przeczuwał
to od początku, lecz dopiero wtedy to do niego dotarło.
Mężczyzna
uniósł dłoń, a spod obszernej szaty wystawał nóż. Rozciągnął usta w szyderczym uśmiechu
i uniósł narzędzie na wysokość klatki piersiowej chłopaka. Pogroził mu palcem
jak matka, która przyłapała swoje dzieci na kradzieży słodyczy i wbił ostrze po
samą nasadę, przebijając jego serce.
Chłopak
wydał z siebie zduszony okrzyk, a jego oczy zaszły mgłą. Osunął się powoli na
ziemię, z twarzą zastygłą w wyrazie zdziwienia. Cień jeszcze kilka minut stał
nad jego znieruchomiałym ciałem, patrząc jak kurczy się w sobie. Po siedmiu
minutach gałki oczne zmarłego zapadły się w głąb czaszki. Wyglądał krucho i
niepewnie. Gdyby nie szkarłatna plama, rozciągająca się na jego bluzie, można
byłoby uznać, że śpi.
Postać
odeszła, pozostawiając narzędzie zbrodni obok ciała. Tamta noc była symboliczna.
Zwiastowała powrót Cieni Śmierci.